środa, 2 grudnia 2009

Zdjęcia!

2.12.2009 accek

Zapraszam na dłuuugo oczekiwaną


Smacznego!



A na bonus lista naszych hitów:
  • Elektryczne Gitary "Napady"
    Bezsprzecznie megahicior, dzień bez "Napadów" to dzień stracony!
  • Smugglers (i in.) "Złota arka"
    To wspomniana przy Nowej Zelandii "krew Nelsona". Oj, ciężko się szło śpiewając, ale ciężej było przestać!
  • Perły i Łotry "La Carmeline"
    Nie ma co, po Bora Bora szybko nam nie przejdzie!
  • Janusz Śmigielski "Staruszek jacht"
    Disclaimer: to był hit tylko Karola ;)
Ponadto często leciały różności Elektrycznych Gitar, szantymenów, SDMu względnie Bukowiny (za tymi dwoma ostatnimi Piotrek niespecjalnie przepadał). A gdy tylko warunki były ku temu, sami sobie śpiewaliśmy --- i tutaj królował Kaczmarski, szanty, tematy ogniskowe, a poza tym wszelkie różności --- im lepiej je znaliśmy, tym częściej się pojawiały. :)

Nowa Zelandia

2.12.2009 accek

Mogłoby się wydawać, że nasza wycieczka zakończyła się niespodziewanie 10. października, po czym wszelki ślad po nas zaginął.

Szczęśliwie udało nam się jednak przeżyć wśród przepięknych kiwigór Nowej Zelandii. I nic, że wylały kiwirzeki, nic że na nic tu meteorolodzy, gdyż wciąż pada. Deszcz ani do pięt nie dorasta temu, co tutaj widzieliśmy. Cztery dni wędrówki wśród czyściutkiej natury, wśród zmieniających się jak nigdzie krajobrazów, gdzie jak okiem sięgnąć nie widać krzty cywilizacji prócz prostych chatek z kominkami, w których napalenie czasem bywało wyzwaniem. Nawet węgiel bywał niepalny w tą pogodę. ;) Napotkanych ludzi można było policzyć na palcach. I te krople "krwi Nelsona", które mogliśmy sobie śpiewać bez obawy o to, że komuś od tego zwiędną uszy. ;)






Do tego niezapomniany zachód słońca u samego ujścia Heaphy River. Stałem tu, lecz ani Google Earth, ani nawet zdjęcia, nie oddają za dobrze tego, co widziałem wokół. Z jednej strony strome brzegi zasnute lekką mgiełką trochę rozbryzgującej się wody, a trochę wszędzie skraplającej się pary; przede mną wzburzone morze mieniące się złotym kolorem, podobnież chmury zakrywające niebo, ale nie do końca. Za mną daleki, daleki widok, w głąb szerokiej doliny Heaphy River, z wyrazistymi kolejno układającymi się pasmami górskimi. A ja stoję na piasku wyrównanym uprzednio przez trzymetrowy przypływ i nie wiem, w którą stronę najlepiej spojrzeć.



Opuściwszy kolejnego dnia prześliczne góry, noc spędziliśmy... na farmie! Zostaliśmy przepięknie ugoszczeni przez niesamowicie gościnną kiwirodzinę --- wreszcie mogliśmy zjeść na kolację prawdziwą kiełbaskę i utęsknione jajka. I to jeszcze prosto ze wsi.

Na koniec, jak na lekkiego świrusa kolejowego przystało, nie mogłem pozwolić na to, żeby nie przejechać się kiwipociągiem. W przypadku Nowej Zelandii nie było trudno nikogo przekonać --- wystarczy spostrzec, że linia kolejowa biegnie przez sam środek gór, a więc nie może nie być super! Zresztą co tu dużo mówić, ten fragment świetnie oddają zdjęcia.


Po takiej kiwiprzygodzie już tylko czas do domu. Udowodniliśmy, że w nieco ponad trzydzieści godzin można wrócić z drugiego końca świata do własnego przytulnego łóżeczka!

sobota, 10 października 2009

Fotoreportaż z... Bora Bora

Ledwo co wysiedliśmy z samolotu, a tu już akcenty polinezyjskie:


Nie obyło się też bez śniadania pod palmą.


W końcu stwierdziliśmy, że czas się gdzieś ruszyć, np. na Bora Bora. Można tam dotrzeć m. in. jachtem. :)



Trudno nie zauważyć, jak wspaniały kolor ma tutaj morze. Nie, to nie dzieło Photoshopa. :)


W tym miejscu słowa już wiele nie wniosą.







Romantyzmu naszej wyprawie dodawała taka oto lampka pokładowa. Nie mogliśmy się oprzeć, żeby się nie pochwalić.



Na koniec tradycyjny bonus --- zdjęcie na naszą-klasę :D


PS. No dobra, to zdjęcie z rekinem to oszustwo, ale płaszczkę naprawdę goniliśmy naszym pontonem! :)

(Bonus) Jak miała wyglądać nasza wyprawa po Australii?

10.10 karol

Jak dociekliwy czytelnik zauważy, ostatecznie trasa naszej podróży układa się mniej-więcej w trójkąt Sydney - Broken Hill - Melbourne, czyli robimy pętlę po stanach Nowa Południowa Walia i Wiktoria. Jest to plan, który wymyśliliśmy pierwszego dnia naszego pobytu w Australii, a następnie lekko modyfikowaliśmy w czasie drogi.

Ale przylatywaliśmy z planem zupełnie innym! Wszystko zaczęło się od lotu powrotnego z Wyspy Wielkanocnej do Papeete, podczas którego siedziałem obok bardzo sympatycznego i wyluzowanego człowieka, wyglądajęcego trochę na skrzyżowanie backpackera (z wyglądu) i hipisa (ze sposobu bycia i mówienia). Scott, bo tak miał na imię, jest instruktorem kitesurfingu (taki surfing, tylko ma się jeszcze latawiec w ręku żeby było trudniej :) ) mieszkającym w Australii Południowej. Jako że wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnych planów, postanowiłem go zapytać co by polecał zobaczyć, jeśli mamy tylko 9 dni.

Po pewnym czasie wypracował dla nas plan wyprawy wschodnim wybrzeżem na Fraser Island - największą na świecie wyspę z samego piasku. Jest to bardzo dziki obszar, można się tam poruszać tylko samochodami z napędem na 4 koła. Oprócz lasu tropikalnego, pięknych plaż, źródeł i jezior, znajduję się tam jeszcze np. wyrzucony na brzeg wrak starego żaglowca, który można zwiedzać... jeśli tylko ktoś nie boi się rekinów, których jest tak dużo, że widać je stojąc na brzegu i dzikich psów dingo lubujących się w atakowaniu turystów. Zresztą, Scott, który był tam już kilka razy, odradzał raczej samotne poruszanie się po tym obszarze. Jednym słowem - dzika, tajemnicza wyspa, a na niej my w naszym jeepie. Dla mnie ideał. Piotrka i Accka też nie trzeba było długo przekonywać.

Ale jednak tam nie pojechaliśmy... czemu? Ostatecznie stwierdziliśmy, że wyspa - choć zapowiadała się kapitalnie - byłaby jedyną rzeczą, którą byśmy zobaczyli podczas naszego pobytu. Po drodze tam nie było za wiele atrakcji, a dojazd w jedną stronę trwałby co najmniej półtora dnia. I trudno powiedzieć, czy ta wyspa byłaby najbardziej "australijską" częścią Australii - dlatego też zamieniliśmy zwiedzanie jednego miejsca na bardziej przekrojową podróż. Czy słusznie? Trudno powiedzieć, ale na razie nie żałujemy :)

Great Ocean Road i Melbourne

10.10 piotrek

Obudziliśmy się o 9 rano w samochodzie stojącym na stacji benzynowej w jakimś małym mieście w Victorii. Jako że tam się kładliśmy spać fakt ten nie powinien dziwić, mimo to jednak dziwił. Przetarliśmy więc oczy i ruszyliśmy w miarę możliwości zająć się poranną higieną.

Wiadomo było, że tego dnia chcemy dotrzeć do Melbourne, natomiast w jaki sposób pozostawało pytaniem otwartym. Uzgodniliśmy ostatecznie, że pokonamy tego dnia połowę Great Ocean Road, co wymuszało jechanie trochę "do okoła", ale drogą akceptowalnej długości. Nie byliśmy do końca pewni jakich wrażeń oczekiwać po "Wielkiej Drodze Oceanicznej", ale w pamięci mieliśmy kilka ładnych zdjęć zawartych w wcześniej przez nas zgubionym przewodniku. Widoki faktycznie okazały się warte obejrzenia. Mijaliśmy plaże z surferami, klifowe wybrzeża oraz rzeki, które schodząc do morza wyrzeźbiły malownicze krajobrazy.

Do Melbourne dojechaliśmy na wieczór. W schronisku młodzieżowym zastaliśmy fenomenalne warunki, a nawet dostaliśmy po bardzo dobrej cenie własny pokój. Na dachu schroniska były rozstawione kanapy, na których można było spokojnie wypocząć podziwiając panoramę miasta. Genialne, prawda? Gdy wyszliśmy na spacer po centrum było już ciemno. Z pewnością sprawiło to, że czuliśmy tylko część atmosfery, ale z drugiej strony nadawało mu to miastu tajemniczości z której byliśmy chyba zadowoleni. Mieliśmy duże szczęście przyjeżdżając do Melbourne tego dnia, jako że w ramach Melbourne International Arts Festival odbywał się bardzo ciekawy show. Artyści chodząc po rusztowaniu zawieszonym nad miastem, grali koncert na dzwonach będących częścią konstrukcji. Ciężko opisać wrażenia których doznaliśmy spacerując po oświetlonym różnokolorowo mieście, które tak zgrabnie miesza wiktoriański styl starszych budynków z nowoczesnością wszechogarniającą miasto. Mnogość nowoczesnych rzeźb pojawiających się znikąd, wielopoziomowa architektura otaczająca rzekę Yarra, niesamowity Federation Square, i na koniec ogarniająca wszystko tajemnicza muzyka unosząca się nad miastem. Wszystko to razem sprawiło że nawet Accek, który był bardzo sceptyczny do zwiedzania miast, stwierdził, że było to jak do tej pory jedno z fajniejszych przeżyć podczas naszej wycieczki. Uśmiechnięci wróciliśmy do hostelu, aby spokojnie spędzić noc przed jutrzejszą drogą do Sydney.

piątek, 9 października 2009

Kiedyś tu było jezioro

9.10 accek

"Nie spać, zwiedzać!" --- nie do końca wypoczęci zwlekliśmy się z łóżek, eeee, tzn. siedzeń. Bułka z dżemem i ruszamy! Tylko skąd wziąć $7 na wstęp do parku? Nie problem znaleźć w naszych portfelach 20-dolarówkę, ale nie o to chodzi --- opłatę zostawia się tutaj w kopercie w specjalnej skrzynce. Nie ma tu nikogo, kto mógłby nosić miano kasjera. W końcu udało się uzbierać co trzeba dzięki pomocy zatrzymujących się na parkingu monterów.

Uff, jak dobrze, że dziś wcześniej się zebraliśmy. Sam park zawdzięcza swą nazwę jezioru, które jeszcze nie tak dawno, a konkretnie 15000 lat temu, było wypełnione wodą. Wzdłuż wschodniego wybrzeża jeziora wyrósł Chiński Mur --- niestety trochę tandetny. Nie dość, że ma tylko paredziesiąt kilometrów, to jeszcze jest usypany z piasku! I to bynajmniej nie przez człowieka, tylko po prostu przez wiatr. Niegdyś mieszkali tu Aborygeni, teraz co najwyżej można wygrzebać z piasku pozostałości ich narzędzi. Niestety nie udało nam się żadnych znaleźć.

Największą atrakcją pozostały po prostu wspaniałe autstralijskie krajobrazy. A było ich tutaj pod dostatkiem, od wspomnianego piaszczystego "muru", z którego wystają co najwyżej piaskowce, gdzieniegdzie malowniczo zerodowane, przez dawne dno jeziora, z rzadka porośnięte jedynie przez drobne krzewy, po otaczającą zewsząd czerwień wypalonego pyłu, na którym rosną nawet drzewa. Ku naszemu zaskoczeniu nie jest tutaj kompletnie sucho. Przekonał się o tym Piotrek, próbując przeskoczyć przez niewielkie bajorko otoczone popękaną wręcz ziemią, jak się okazało suchą jedynie z wierzchu. :)

Objechaliśmy mur i jezioro dookoła i udaliśmy się w dalszą drogę na południe. Skończyliśmy w Bendigo wymęczeni nieskutecznym poszukiwaniem jakiegokolwiek niepięciogwiazdkowego miejsca do spania. Ostatecznie po objechaniu z 15 moteli pozostała nam niezbyt przytulna stacja benzynowa na obrzeżach miasta. Druga z rzędu noc w samochodzie, beznadzieja, choć zawsze lepiej niż w Lux Eden w Sydney. :)

czwartek, 8 października 2009

W końcu w Broken Hill!

8.10 accek

Kolejny dzień zaczęliśmy jak zwykle od niezbyt wczesnej pobudki, niezbyt sprawnie zjedliśmy śniadanie i niezbyt pośpiesznie załatwiliśmy drobne zakupy. Wtedy też przez niezbyt szybkie łącze udało nam się wrzucić na nasz blog pierwsze zdjęcia.

Po południu zwiedzaliśmy Broken Hill i okolice. Zaczęliśmy od galerii, w której zobaczyliśmy największy na świecie obraz namalowany farbami akrylowymi. Ta technika pozwala zaskakująco wiernie odwzorować kontrastowe elementy. I nawet bardziej niż olbrzymie płótno wysokie na 12 metrów przedstawiające pustynny krajobraz okolicy podobały nam się mniejsze obrazy np. z oślepiającym odbiciem słońca w tafli pobliskiego jeziora.

Uśmiechnięci poszliśmy do muzeum kolei, które wcześniej przez przypadek zauważyliśmy po drodze do galerii. Dla mnie, ciutkę świrniętego na punkcie wszystkiego, co jeździ po torach, było super! Pociągi parowe, spalinowe, wagony stare i trochę mniej stare, sprzęty stacyjne, rozkłady jazdy, części, narzędzia --- wszystko, co powinno być w takim muzeum. Nic dziwnego, że po wyjściu z niego zrobiło się trochę późno.

Broken Hill powstało jako miasto przemysłowe ze względu na bogate złoża rud srebra i ołowiu. Nie musieliśmy nawet zjeżdżać pod ziemię, żeby zobaczyć, jak wyglądała praca w tutejszych kopalniach. Wystarczyło wejść do niewielkiego muzeum, w którym można było się choć przez chwilę poczuć jak pod ziemią.
A pod ziemią trochę jak w kopalni w Tarnowskich Górach, tylko nie ma wody w korytarzach. Za to na ścianach wisi kolekcja obrazów wykonanych z wydobywanych tutaj minerałów. Farbę zastępowały rozdrobnione skały posklejane ze sobą.

Po tym pojechaliśmy zobaczyć dawno oczekiwane "miasto duchów", którym okazało się nie samo Broken Hill, lecz położone nieopodal Silverton. Znaleźliśmy tam kilka budynków przy głównej drodze, skrzyżowanie, jeden bar, kościół katolicki, kościół metodystów i... galerię sztuki! A wszystko to po prostu pośrodku niczego. Nawet między zabudowaniami charakterystyczna dla australijskiego outbacku półpustynia z drobniutkiego czerwonego pyłu porośniętego gdzieniegdzie niskimi sucholubnymi krzakami. Drogi wyróżniały się głównie tym, że nie było na nich krzaków.

Zauroczeni wyjątkowym klimatem tego miejsca pojechaliśmy dalej --- tam,gdzie na wzgórzu stały takie oto rzeźby stworzone przez artystów z całego świata:


Tego dnia już nam starczy zwiedzania. Czas wyruszyć w daleką drogę do parku narodowego Mungo. Przed tym jeszcze chcieliśmy się posilić. Niestety nie pozwolono nam skorzystać z kuchni w hostelu, w którym nocowaliśmy, więc przenieśliśmy się do McDonalda. W końcu tam też jest internet za darmo!
Ostatecznie wyjechaliśmy, najpierw w kierunku Mildury, potem w stronę Pooncarie, by na końcu wjechać na klimatyczną drogę gruntową, żeby nie powiedzieć pyłową.


Jechaliśmy powoli, kierując i śpiąc na zmiany. Droga była wyjątkowa --- gdy siedziałem za kierownicą przez jakieś 3 godziny, spotkałem na drodze: 0 samochodów osobowych, 2 ciężarówki, 7 królików i 8 kangurów! Na miejsce dojechaliśmy koło 6:00 i jednogłośnie postanowiliśmy przespać się jeszcze chwilę. Tak zakończył się ten dzień pełen przeróżnych wrażeń. Ciekawe, co przyniesie dzień kolejny. W końcu dookoła wciąż nic --- cóż tu może być interesującego?

środa, 7 października 2009

Droga do Broken Hill

07.10 karol

Po noclegu w Dubbo, z samego rana ruszyliśmy na zachód --- w kierunku historycznej miejscowości Broken Hill. Wiemy (z naszego przewodnika po Australii, który niestety przedwczoraj zgubiliśmy), że gdzieś w tamtych okolicach znajduje się stare i opuszczone "miasto duchów"... No dobra, może i duchów tam nie ma --- no ale wszystko wygląda jak z westernów z Clintem Eastwoodem. ;)

Do Broken Hill jest z Dubbo jakieś 760km, tak więc jechaliśmy przez cały dzień, podziwiając australijskie krajobrazy i wypatrując kangurów przy drodze. Na szczęście okazało się, że nie są jakąś wielka rzadkością w tych okolicach, i kilka udało nam się sfotografować.

wtorek, 6 października 2009

Blue Mountains

06.10 piotrek

Po naszym gitarowaniu do późnych godzin nie wstaliśmy specjalnie wcześnie. Gdy po porannych prysznicach skończyliśmy śniadanie, godzina zaczeła się już niebezpiecznie zbliżać do południa, a mieliśmy tego dnia jeszcze trochę innych spraw do załatwienia. Wstawiliśmy więc czym prędzej pranie i poszliśmy szukać atlasu drogowego Australii. Gdy z sukcesem zakończyliśmy zakupy, przełożyliśmy nasze rzeczy do suszarki i byliśmy gotowi do ruszenia na spacer po Blue Mountains.

Najsłynniejsza formacja skalna "Trzy Siostry" jest tuż przy Katoombie, po kilku krokach mogliśmy więc już ją podziwiać na tle dolin parku narodowego. Teraz może czas na małe wyjaśnienie: skały w Blue Mountains nie są wbrew pozorom niebieskie, a żółte. Góry natomiast zawdzięczają swą nazwę lasom eukaliptusowym, które wydzielają do powietrza substancje zabarwiające powietrze na niebiesko.

Zanim zrobiliśmy małą przechadzkę po okolicy, wpadliśmy jeszcze do sklepu obok, aby kupić klika pocztówek. Tam jednak naszą uwagę przykuł stojak z australijskimi kapeluszami. Zaczeliśmy od ich żartobliwego przymierzania, ale po kilku chwilach było widać że coś nas do nich ciągnie. Dłuższa dyskusja zowocowała męską decyzją, aby wzbogadzić naszą podróż do outback'u kowbojskimi kapeluszami "made in Australia". Piotrek z Karolem wybrali model ze skóry kangura, a Accek jasny i przewiewny zamszowy kapelusz.

Uradowani nowym zakupem przemierzyliśmy krótki szlak w Blue Mountains. Prężyliśmy się na nim jak trzech Indiana Jonesów, do czasu gdy na naszej drodze przez australijski busz nie spotkaliśmy rodziny z małym dzieckiem w wózku. Cóż, tego dnia oni byli większymi twardzielami.

Przed wyjazdem wpadliśmy wszyscy do lokalengo fryzjera. To co zrobił z naszymi włosami upewniło nas, że będziemy nosić nasze kapelusze do końca wyjazdu. Na drodze do Broken Hill spaliśmy w motelu w małym miasteczku Dubbo.

Kilka fotek z Wyspy Wielkanocnej

Tak wygląda Wyspa Wielkanocna i my na niej. To tak żeby ktoś nie myślał, że tego bloga piszemy z pubu w Łodzi. :)











A oto parę zdjęć tylko i wyłącznie na naszą-klasę. :P


poniedziałek, 5 października 2009

No worries!

05.10 accek

Rano zwlekliśmy się z łóżek nie do końca wypoczęci. W końcu spotkaliśmy panią, która tak naprawdę rządzi tą meliną. Powiedziała nam na przykład, że tutaj nocuje się co najmniej 3 noce. Na szczęście nie próbowała tego egzekwować, z resztą już wieczorem się rozliczyliśmy i nawet nie dostaliśmy kluczy. Uprzejmie nas wyrzuciła i pozwoliła skorzystać z bezprzewodowego internetu z ławeczki przed wejściem. :)

"No worries!" to takie australijskie "OK", używane na każdym kroku przez taksówkarzy, sklepikarzy, wszystkich. Zatem nie przejmując się, wypożyczyliśmy samochód --- całkiem eleganckiego Mitsubishi Lancera. Wrzuciliśmy plecaki do bagażnika i... zaczęły się schody. Że też Anglicy skolonializowali ten ląd i teraz wszyscy jeżdzą po lewej! Czujemy się jak z powrotem na egzaminie na prawko, tylko zbyt często mylą się nam migacze z wycieraczkami.


Dużą część dnia spędziliśmy na zakupach, po czym udaliśmy się w drogę w Góry Błękitne (Blue Mountains). Późnym wieczorem dotarliśmy do Katoomby i napotkaliśmy uroczy hostel --- przywitała nas przemiła pani przy recepcji, dostaliśmy właśny pokój za rozsądną cenę oraz... gitarę! Bynajmniej nie poszliśmy wcześnie spać. Trochę nam brakowało chwytów i tekstów, ale przecież mieliśmy gitarę!

Tak nam upłynął pierwszy w pełni australijski dzień. Z niecierpliwością oczekujemy kolejnego --- wreszcie chcemy zobaczyć te góry.

Australijski Lux Eden

04.10 accek

Świat jest niesprawiedliwy. Nasz weekend rozpoczął się odlotem w sobotę koło 6:00 rano, a zakończył lądowaniem w Sydney w niedzielę wieczorem. Kto wymyślił linię zmiany daty!? Weekend był zupełnie stracony.

Na domiar złego nie zarezerwowaliśmy wcześniej żadnego noclegu. Ku naszej radości podejrzanie szybko udało nam się coś znaleźć przez internet na lotnisku, i to w bardzo dobrej lokalizacji. Jakże się ucieszyliśmy, gdy na miejscu nam powiedziano, że internet się pomylił i nie jesteśmy pierwsi, którzy się pojawili w hostelu mimo braku miejsc. Ponieważ było późno, nie było nawet kawałka wolej podłogi. Oczywiście okazało się, że w Australii jest długi weekend... Tylko dzięki pomocy przemiłego pana z hostelu, który obdzwonił wszystkie okoliczne miejsca, udało się wygospodarować trzy łóżka w sąsiedniej dzielnicy miasta.

Gdy tam dotarliśmy, ukazał się nam zabójczy obraz. Malutkie pokoje, w których mieści się niewiele więcej niż piętrowe łóżka i otwarte drzwi, na podłodze walają się rzeczy mieszkańców. Rozrzucono nas po trzech pokojach. Od początku wiedzieliśmy, że to będzie hardcore. Accka w pokoju przywitały dwie dziewczyny nie do końca wyczuwające grawitację, a na korytarzu leciała muza na cały regulator. To było gorsze niż najgorszy akademik UW. Ostatecznie udało nam się przespać choć trochę. Być może było to lepsze od spania na dworcu.

piątek, 2 października 2009

Naokoło Tahiti

02.10 accek

Po prostolinijnym powrocie na Raiatea spędziliśmy tam noc w przytulnym rodzinnym hoteliku. Nie myśleliśmy, że nawet w najniższym możliwym standardzie na tarasie jest basen. :)

Wczesnym rankiem wróciliśmy na Tahiti. Tam na lotnisku czekało na nas zarezerwowane auto. Po zakupach udaliśmy się na objazdówkę dookoła wyspy. Okazało się jednak, że zbyt wiele atrakcyjnych miejsc tu nie ma. Mijane miejscowości były brudne. Także drogi dojazdowe do atrakcji turystycznych były słabo oznaczone. Za to wszyscy mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, byli bardzo pomocni.

Obejrzeliśmy Muzeum Tahiti i Jej Wysp, byliśmy w lagunarium, gdzie z bliska widzieliśmy rekiny pływające w stoickim spokoju pomiędzy ławicami rybek. Następnie pojechaliśmy w trochę mniej cywilizowane miejsca na półwyspie Tahiti Iti, gdzie wreszcie mogliśmy zobaczyć dużo ładniejsze naturalne krajobrazy wyspy i potężne wodospady, wysokie na pół góry. Dojechaliśmy do wszystkich dwóch końców dróg i powróciliśmy do Papeete. Droga powrotna biegła przez potężne klifowe wybrzeża, o które rozbijały się z impetem wielkie fale. Jedna nawet pochlapała nam drogę, która i tak biegła co najmniej z 5 metrów ponad powierzchnią oceanu. Takie fale to raj dla surferów. Niestety pozostało nam tylko ich oglądać, przez co najbardziej cierpiał surfer Karol.

Już nie możemy się doczekać przygody w Australii.

czwartek, 1 października 2009

Bonus żeglarski

01.10 karol, accek, piotrek

(Na melodię La Carmeline)


Trzej żeglarze Accek, Piotr
i Karol co urwał szot
w Raiatea wzięli łódź,
przez Pacyfik chcieli pruć.

I po wyspach szła już wieść

że z Neptunem grają w kości.
Ważne, że z nich każdy chciał
rzucić się w kolejny szkwał!


Accek zuch jak mało kto

w pierwszy dzień już badał dno.
Gdyby nam zatopił jacht,
to wystawałby sam maszt.

I tak wybaczono mu

bo naprawił pompę wody.
Teraz wreszcie każdy mógł
czysty być jak młody bóg.


Dnia drugiego Piotrek nasz
obmył morską wodą twarz.
Ujrzał w dali nowy ląd,
kazał rufę ruszyć stąd.

Z koi było słychać szmer

by przeciągnąć go pod kilem.
Lecz w ten sposób każdy z nas
w Bora Bora był na czas.


Dzielny żeglarz Karol był
talię wybrał ile sił.
Potem na pokładzie spał
zamroczony przez szum fal.

Lecz w dzień trzeci pierwszy wstał,

mógłby tratwą Horn opłynąć.
I już znowu każdy chciał,
1. rzucić się w kolejny szkwał!
2. lecz nasz rejs tu koniec miał! // na bis

środa, 30 września 2009

Płyniemy na Bora Bora

30.09 piotrek

Wstaliśmy skoro świt, aby jak najszybciej wyruszyć w kierunku Bora Bora. Zanim jednak odcumowaliśmy się od boi, cała załoga wskoczyła do laguny wysp Tahaa i Raiatea aby rozbudzić duszę i ciało przed wyjściem na Pacyfik. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu wiatr nam tego dnia sprzyjał! Szybko więc "żagle na masztach rozkwitły" i poczęliśmy przyglądać się zbliżającej się wyspie. Nawet z odległości ponad 20 mil morskich jej zarysy wyglądają bardzo dostojnie. Poszarpane szczyty skał wulkanicznych, przechodząc w rozłożyste pagórki, łagodnie schodziły w morze. Całość krajobrazu jawiła się trochę nierzeczywiście i lekko bajkowo.

Jedyne wejście do laguny osiągneliśmy około godziny 11. Przekraczając granicę atolu, ujrzeliśmy wodę o takiej barwie, że nikt nie uwierzy, że nie obrabialiśmy naszych zdjęć. Gdy byliśmy w końcu w stanie zrobić coś poza idiotycznym uśmiechaniem się do siebie, wybraliśmy starannie miejsce, gdzie można spokojnie zakotwiczyć. Niedługo potem byliśmy gotowi, aby się trochę posilić i wyruszyć na zwiedzanie wyspy!

Urządziliśmy sobie dłuższą przejażdżkę pontonem, aby obejrzeć wyspę od wielu stron. Zdziwiło nas, że w lagunie absolutnie nie ma wrażenia tłoku, ale być może to kwestia perfekcyjnie dobranych przez nas terminów. ;) Nasz ponton nie okazał się tak szybki jak podobne jednostki z filmów o Jamesie Bondzie, ale w końcu dopłyneliśmy do plaży po drugiej stronie laguny. Popstrykaliśmy tam trochę zdjęć, nacieszyliśmy się widokiem i wykąpaliśmy się po raz drugi tego dnia.

Po powrocie na naszą stronę laguny wieczór spędziliśmy na "męskich rozmowach o życiu i śmierci" i słuchaniu muzyki z iPhone'a Accka. Wszyscy chyba mamy uczucie niedosytu, gdyż jutro z rana musimy opuścić Bora Bora by kontynuować naszą podróż. Cała nasza wyprawa składa się właściwie z przdsmaków i pierwszych wrażeń, ale taki już jest jej urok. Kiedyś być może powrócimy do części z tych miejsc aby poznać je trochę lepiej.

wtorek, 29 września 2009

Mamy jacht!

29.09 accek

Wczoraj rozpoczęliśmy kolejną przygodę pt. "pływanie jachtem". Raniutko przybyliśmy na lotnisko, a po 10:00 byliśmy już na wyspie Raiatea. Poszliśmy pieszo do mariny. Po drodze zatrzymał nas miły pan i polecił schować się ciut wyżej ze względu na nadchodzące tsunami. Znaleźliśmy wyższy punkt, z którego dokładnie widzieliśmy mieszkańców nieprzejętych tymże. Po dłuższej chwili zeszliśmy i dotarliśmy do portu.

Nienajwiększa marina, ale za to jakie łódki! Nasza dwunastometrówka wydawała się niewielka. Ostro się wkurzyliśmy, gdy nam powiedziano, że łódź musimy oddać w czwartek przed 10:00, choć z pośrednikiem ustaliliśmy 12:00. W końcu wspaniałomyślnie pozwolono nam wrócić nawet o 14:00. A już myśleliśmy, że będzie tragedia.

Po szybkich zakupach wypłynęliśmy. Na silniku spokojnie opuściliśmy lagunę w kierunku Bora Bora. Superpogoda, świeci słońce, choć wiatr mocno kręci. Woda ma niesamowity granatowy kolor przechodzący w lazur. Płyniemy. Dzielny żeglarz Karol postawił grota przy falach zalewających pokład. Później niestety uległ gniewowi Neptuna, czyli chorobie morskiej.

W międzyczasie zorientowaliśmy się, że nie zdążymy dopłynąć na Bora Bora, więc zawróciliśmy do zatoki przy wypie Tahaa. Niedoświadczony sternik Accek zarył wprawdzie o dno, ale nie udało mu się zatopić jachtu. W tym samym czasie kapitan Piotrek załatwił przez radio boję do zacumowania. Zanim poszliśmy spać, popływaliśmy po okolicy naszym pontonem, ale już nic nie było widać oprócz przepięknego pocztówkowego zachodu słońca z palmami.

poniedziałek, 28 września 2009

Znowu na Tahiti

28.09 karol

Poniedziałek był raczej nudny -- przeznaczyliśmy go na przygotowania do wyprawy na Bora Bora, jak również do naszej piątkowej wyprawy dookoła wyspy. Udało nam się wyprać nasze rzeczy, zarezerwować samochód, kupić jedzenie, spróbować naprawić aparat Accka oraz milion innych drobiazgów... i tak zrobiła się godzina 18:00. Wieczorem Piotrek przygotował rybę na kolacje. Ciągle żyjemy. ;)

Po kolacji dobrą godzinę spędziliśmy na rozmowie z polskimi podróżnikami spotkanymi w Teamo -- Andrzejem i Kasią. Swoją podróż rozpoczęli w Azji na początku maja, a następnie - przez Australię i Oceanię - dotarli do Polinezji Francuskiej. Pokazali nam mnóstwo niesamowitych zdjęć zarówno z miejsc, które planujemy odwiedzić na tej wyprawie, jak również z tych, które odwiedzimy następnym razem. :) Dostaliśmy też od nich przewodnik po Nowej Zelandii oraz całkiem sporo informacji związanych z Australią.

Jutro rano lecimy na Raiatea po nasz jacht!

niedziela, 27 września 2009

Wyspa Wielkanocna po raz ostatni

27.09 20:54 piotrek, karol, accek

Z rana Karol i Accek wybrali się do kościoła, beztrosko pojechali na rowerkach punktualnie na 10:00. Dokładnie wtedy, gdy kończyła się, a nie zaczynała, msza. No cóż, skąd mieliśmy to wiedzieć. W tym samym czasie Piotrek pojechał oddać swój rower, poszedł do kafejki, gdzie po chwili niespodziewanie spotkał pozostałych. Spanikowani błagali, żeby oddał ich rowery, bo za 15 minut mają mszę o 11:00 (pod koniec której pojawił się też Piotrek).

Msza była oczywiście po hiszpańsku. Nic w ząb nie zrozumieliśmy, ale za to grała i śpiewała kapela, taka chilijska. Byli ubrani w tradycyjne stroje, mieli gitary, flet, tamburyn i bębny. Trafiliśmy na chrzest, po którym wszyscy zostali zaproszeni na imprezę. Nie wiemy, czy to tutaj tak zawsze, ale po mszy ksiądz tańczył z parafiankami przed kościołem.

(tutaj wstawimy filmik)

Po południu wybraliśmy się zobaczyć Rano Kau -- olbrzmy krater na południu wyspy. Wyprawa była bardzo obfita. W deszcz. Lało cały czas, więc mimo że wiele zobaczyliśmy, fajnych zdjęć nie ma wiele. W tych warunkach najlepiej sprawdził się wodoodporny aparat Piotrka, za to deszcz nie wyszedł na dobre aparatowi Accka, który przestał działać. Aparat Karola zachował status quo.

Ok. 19:00 zapakowaliśmy nasze rzeczy do hotelowego vana. Wyruszamy na lotnisko. No... prawie, tzn. próbujemy zapalić. Do popchnięcia auta niezbędny okazał się Karol, który następnie wykonał karkołomną operację wskoczenia do vana pędzącego z górki z symulatanicznym zamknieciem drzwi. Na szczescie, skonczyl z tej dobrej strony. Uff, w końcu dotarliśmy te dwie przecznice dalej na lotnisko. :)

Do Teamo dotarliśmy bez przeszkód. Na miejscu okazało się, że szmugiel, który z wielkim poświęceniem przywieźliśmy z Wyspy Wielkanocnej okazał się droższy niż w sklepie bezcłowym na Polinezji. Głupio nam się zrobiło, ale pani nie miała nam tego za złe. W końcu chcieliśmy dobrze.

sobota, 26 września 2009

Rowerkujemy

26.09 21:50 accek

Dzisiejszy poranek spędziliśmy na załatwianiu drobnych głupot takich jak skonsumowanie dwóch śniadań, wypożyczenie rowerów czy zakupienie towarów do przywiezienia do Papeete.

Mimo że dziś wstaliśmy dwie godziny wcześniej niż wczoraj, na wyprawę wyruszyliśmy dopiero po pierwszej. Chcieliśmy objechać na rowerach wschodni brzeg wyspy i dojechać aż do plaży na północy. Nasza mapa wskazywała, że będziemy jechać asfaltową drogą i spotkamy wiele atrakcji. Zatem jedziemy!

Rower okazał się tutaj świetnym środkiem transportu. Już po godzinie zrozumieliśmy, że na pewno nie pokonalibyśmy tej trasy pieszo. Przez długi czas podziwialiśmy przede wszystkim piękną przyrodę: znów dużo zieleni, nieliczne pagórki, pasące się konie, ale przede wszystkim olbrzymie fale rozbijające się o brzeg. Brak cywilizacji, nawet turystów można było policzyć na palcach. Większość z nich jeździła samochodem z miejsca na miejsce. My zatrzymaliśmy się przy kilku przewróconych głowach tudzież platformach zwanych ahu. Ślimaczyliśmy się strasznie, bo wiało nam w gębę.

W końcu dojechaliśmy do Rano Raraku, czyli miejsca, gdzie wykuwano moai. Gdy tylko weszliśmy na teren parku narodowego, natychmiast zaczęło lać i nie chciało przestać. I tak zobaczyliśmy całe przedszkole moai -- stoi ich tu mnóstwo -- podobno aż 400! Widzieliśmy też takie olbrzymie, niestety niedokończone, jeszcze spokojnie spoczywające w skale.

Mieliśmy już trochę dość, tym bardziej, że zrobiło się późno. Zjedliśmy kolację i jeszcze na koniec podjechaliśmy do pobliskiego Ahu Tongariki -- największego rządku moai na wyspie -- 15 kamiennych ludków. Gdybyśmy tego nie zrobili, Karol obdarłby nas ze skóry. Po tym już bezzwłocznie, w rzęsistym deszczu, pojechaliśmy z powrotem. W tą stronę poszło nam błyskawicznie. Nie skorzystaliśmy z propozycji miłej pani, która się zatrzymała po drodze i zaproponowała podrzucenie nas wraz z rowerami swoim pickupem. Powiedzieliśmy, że sobie poradzimy i oczywiście pojechaliśmy złą drogą. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy, a pomogła nam w tym busola Karola. W końcu przed dziewiątą wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy wielkie suszenie.

Dzien drugi -- idziemy w góry

25.09 21:50 karol, accek, piotrek

Wyruszyliśmy ok. godz. 13:00 z zamiarem zobaczenia Ahu Akivi, czyli świątyni składającej się z siedmiu moai, oraz najwyższego szczytu na wyspie -- Terevaka. Chwilę po wyjściu za miasto zrozumieliśmy, że najdokładniejsza mapa, jaką udało się nam zdobyć jest do kitu. Rozpoczęliśmy błądzenie losowe, mając nadzieję, że nie oddalamy się za bardzo od wyznaczonej trasy. Byliśmy w błędzie, co nie przeszkodziło nam w dotarciu do równie losowego pagórka, z którego rozciągał się przepiękny widok. Z jednej strony inne wzgórza, z drugiej morze, a pomiędzy zieloniutkie polany pełne powulkanicznych głazów. Cudowne. Schodząc z niego, wypatrzyliśmy poszukiwane Ahu Akivi ("Ta, MY wypatrzyliśmy... >>Bohunaśmy usiekli<<" -- Karol).

Radośnie poszliśmy w kierunku szczytu zgodnie z napotkanymi drogowskazami. Nasza radość się skończyła, gdy po ok. kilometrze spotkaliśmy przemiłą panią,
która kazała nam zabulić 6000 pesos za przejście. Wróciliśmy i poszliśmy inną, dłuższą drogą. Już wtedy podejrzewaliśmy, że przyjdzie nam wracać nocą. Droga na szczyt była zabawna -- zawsze gdy weszliśmy na "ten właściwy" szczyt, naszym oczom ukazywał się kolejny -- wyższy.

Terevaka, jak każdy wulkan, posiada krater. Strasznie wiało, ale widoki były w dechę! Stamtąd poszliśmy w kierunku morza, przechodząc przez parę ogrodzeń. Accek nawet zdjął swoją czerwoną kurteczkę, żeby nie spodobać się bykowi przyglądającemu się nam z oddali.

O zmierzchu doszliśmy do drogi, która poprowadziła nas do domu ("Hmm... Karola do kafejki internetowej." -- Piotrek & Accek). Piotrek dzielnie znosił trudy podróży w postaci treningu wokalnego Accka i Karola. Karol za to mył się w zimnej wodzie, gdyż innej nie było ("Ciekawe przez kogo jej nie było!?" -- Karol).

piątek, 25 września 2009

Drobiazgi z rana

25.09 12:30 karol

Po śniadaniu załatwiliśmy kilka drobiazków tj. znaczki pocztowe, wybranie pieniędzy z bankomatu, drobne zakupy. Jestem wkurzony, że wychodzimy na trasę tak późno. Kolejnego dnia ustawiam budzik na 8:30 i mam nadzieję, że komórka się nie rozładuje.

Jest piątek, 25.09

25.09 12:19 accek

Teraz jest 12:19. Wstaliśmy jakąś godzinę temu, wbrew wcześniejszym planom. Wreszcie się wyspaliśmy. Nawet mieliśmy szczęście, że zostało dla nas śniadanie.

czwartek, 24 września 2009

Pierwsze wrażenia z Wyspy Wielkanocnej

24.09 wreszcie 11

Lądujemy. Pas startowy jest. Zaczyna się z jednej strony wyspy, a kończy z drugiej. Na lotnisku o dziwo czekał na nas ktoś z hotelu z tabliczką z nazwiskiem Accka. Sprawnie przewieziono nas jakimś starym gruchotem na miejsce i poczęstowano soczkiem! Pokój jest fajny -- standard niby niski, ale nawet mamy łazienkę. Ciepła woda bywa czasami.

24.09 14:38 karol

Byliśmy w sklepie, w którym po zdradzieckim kursie dolara do peso chilijskiego zakupiliśmy trochę jedzenia. Dzisiejszy dzień również sponsorowała nutella. Będę zrzędził. Jesteśmy na wyspie już pięć godzin, a ja nawet nie widziałem żadnej porządnej głowy. Piotrek śpi, Accek klepie na kompie ("Te bzdety, co właśnie Karol mi dyktuje i myśli, że przepisuję dosłownie :P" -- Accek), a ja mam już kompletny grafik wycieczek na najbliższe cztery dni ("Czy kompletnym grafikiem jest może grafik pusty?" -- Accek; ). No nic, obudzę ich jutro o szóstej.

Hostel o słodkiej nazwie "Fifi"

24.09 prawie 11 accek, karol, piotrek
("Słońce już wysoko" -- Karol; "Jeszcze nie ma 11" -- Piotrek)

Godzina 20:00. Lotnisko w Papeete. Mamy milion czasu i misję do wykonania -- sprawdzić, czy w pobliskim hostelu o słodkiej nazwie "Fifi" chcemy spędzić trochę czasu po powrocie z Wyspy Wielkanocnej. Na misję wyruszają Karol i Piotrek, a ja zostaję z bagażami. ("No czy te koguty normalnie zwariowały -- pisać nie idzie!" -- Accek). Po chwili wracają. Wyglądają, jakby zobaczyli co najmniej rekina w akwarium. Zostajemy w Teamo. Ale po kolei: "Zacznijmy od tego, że to było w bardzo ciemnej uliczce. Aż strach wchodzić. No ale głupio powiedzieć Acckowi, że wydygaliśmy -- zatem wchodzimy. Widać, że jest brudno. Wejście do środka tarasował człowiek z olbrzymim brzuchem w samej bieliźnie. W środku dwie podobne kobiety jadły kolację. Jedna z nich: "Passport, please!" Jej angielski nie był dostateczny do tego, żeby zrozumieć, że chcemy tylko się zapytać o wolne pokoje. Po dłuższej dyskusji, w której przede wszyskim powtarzało się "Passport, please!" wyszliśmy bez zamiaru wracania tu kiedykolwiek.

środa, 23 września 2009

Drobna prośba pani z hotelu

23.09 21:32 piotrek

Poobijaliśmy się trochę w Papeete i stwierdziliśmy, że czas już powoli zbierać się na lotnisko, jako że o północy z minutami mamy lot na Wyspę Wielkanocną -- prawdopodobnie najabardziej egzotyczne miejsce, które przyjdzie nam odwiedzić podczas naszej podróży. Gdy zabieraliśmy bagaże z naszego hostelu, poprosiliśmy o zamówienie taksówki. Złożono nam wtedy propozycję zabrania nas na lotnisko za darmo, pod warunkiem przywiezienia z wyspy trochę alkoholowo-tytoniowych produktów, które w Chile są siłą rzeczy dużo tańsze niż w UE. No ładnie, a prowadzący ten hostel wyglądali na takich porządnych ludzi. :) Nie muszę mówić, że z propozycji skorzystaliśmy, a lista lokalnych specjałów posłuży może również do innych celów.

Pierwszy dzień na Tahiti

23.09 17:19 accek

Beznadzieja. Statki nas wyrolowały. Internet nas oszukał i okazało się, że do grudnia nie da się już dopłynąć statkiem na Raiatea. A tam we wtorek czeka na nas wypaśny jacht. "*!?*&@*. A nie mówiłem!!!???" -- rzecze Karol -- i ciutkę wkurzeni biegniemy do agenci Air Tahiti. Tam niewielkim kosztem wyrabiamy sobie karty zniżkowe i duużo większym kupujemy bilety. $200/os. w plecy :-(((

Szybki skok do kafejki internetowej. Francuski układ klawiatury powoduje, że piszemy z prędkością kasjerki PKP. Zakupy w Championie -- 4 bagietki z nutellą pod palmami.

Wreszcie czas na krótką przechadzkę po górach. ("góry" to szumne słowo -- Karol). Po drodze spotkaliśmy mnóstwo sympatycznych ludzi, którzy uśmiechali się do nas i mówili coś po francusku. Każde dziecko dostahje tu na komunię skuter.

Pobudka

23.09 6:45 piotrek

Karol obudził wszytskich godzinę przed czasem. Ech, te zmiany czasu...

23.09 6:50 karol

Jakieś straszne z nich śpiochy. Słońce już przecież wysoko! :) Ale udało się przetrwać noc z karaluchami oraz dużą parnością powietrza...

wtorek, 22 września 2009

Przylot na Tahiti

22.09 accek

Spotkaliśmy się na lotnisku w Los Angeles. Stamtąd polecieliśmy wprost na Tahiti. Już na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, spotkaliśmy lokalnych muzyków. Każdy z pasażerów otrzymał na powitanie kwiat tiare, taki sobie tutejszy endemit. Samo miasto nie zachęca swoim wyglądem, za to Szymon zachwycił się naleśnikami z syropem klonowym z napotkanego fastfoodu. Dzień zakończył się bliskim spotkaniem karalucha i klapka, niestety bez szkody dla żadnej ze stron. Rozważamy zmianę hostelu.