czwartek, 8 października 2009

W końcu w Broken Hill!

8.10 accek

Kolejny dzień zaczęliśmy jak zwykle od niezbyt wczesnej pobudki, niezbyt sprawnie zjedliśmy śniadanie i niezbyt pośpiesznie załatwiliśmy drobne zakupy. Wtedy też przez niezbyt szybkie łącze udało nam się wrzucić na nasz blog pierwsze zdjęcia.

Po południu zwiedzaliśmy Broken Hill i okolice. Zaczęliśmy od galerii, w której zobaczyliśmy największy na świecie obraz namalowany farbami akrylowymi. Ta technika pozwala zaskakująco wiernie odwzorować kontrastowe elementy. I nawet bardziej niż olbrzymie płótno wysokie na 12 metrów przedstawiające pustynny krajobraz okolicy podobały nam się mniejsze obrazy np. z oślepiającym odbiciem słońca w tafli pobliskiego jeziora.

Uśmiechnięci poszliśmy do muzeum kolei, które wcześniej przez przypadek zauważyliśmy po drodze do galerii. Dla mnie, ciutkę świrniętego na punkcie wszystkiego, co jeździ po torach, było super! Pociągi parowe, spalinowe, wagony stare i trochę mniej stare, sprzęty stacyjne, rozkłady jazdy, części, narzędzia --- wszystko, co powinno być w takim muzeum. Nic dziwnego, że po wyjściu z niego zrobiło się trochę późno.

Broken Hill powstało jako miasto przemysłowe ze względu na bogate złoża rud srebra i ołowiu. Nie musieliśmy nawet zjeżdżać pod ziemię, żeby zobaczyć, jak wyglądała praca w tutejszych kopalniach. Wystarczyło wejść do niewielkiego muzeum, w którym można było się choć przez chwilę poczuć jak pod ziemią.
A pod ziemią trochę jak w kopalni w Tarnowskich Górach, tylko nie ma wody w korytarzach. Za to na ścianach wisi kolekcja obrazów wykonanych z wydobywanych tutaj minerałów. Farbę zastępowały rozdrobnione skały posklejane ze sobą.

Po tym pojechaliśmy zobaczyć dawno oczekiwane "miasto duchów", którym okazało się nie samo Broken Hill, lecz położone nieopodal Silverton. Znaleźliśmy tam kilka budynków przy głównej drodze, skrzyżowanie, jeden bar, kościół katolicki, kościół metodystów i... galerię sztuki! A wszystko to po prostu pośrodku niczego. Nawet między zabudowaniami charakterystyczna dla australijskiego outbacku półpustynia z drobniutkiego czerwonego pyłu porośniętego gdzieniegdzie niskimi sucholubnymi krzakami. Drogi wyróżniały się głównie tym, że nie było na nich krzaków.

Zauroczeni wyjątkowym klimatem tego miejsca pojechaliśmy dalej --- tam,gdzie na wzgórzu stały takie oto rzeźby stworzone przez artystów z całego świata:


Tego dnia już nam starczy zwiedzania. Czas wyruszyć w daleką drogę do parku narodowego Mungo. Przed tym jeszcze chcieliśmy się posilić. Niestety nie pozwolono nam skorzystać z kuchni w hostelu, w którym nocowaliśmy, więc przenieśliśmy się do McDonalda. W końcu tam też jest internet za darmo!
Ostatecznie wyjechaliśmy, najpierw w kierunku Mildury, potem w stronę Pooncarie, by na końcu wjechać na klimatyczną drogę gruntową, żeby nie powiedzieć pyłową.


Jechaliśmy powoli, kierując i śpiąc na zmiany. Droga była wyjątkowa --- gdy siedziałem za kierownicą przez jakieś 3 godziny, spotkałem na drodze: 0 samochodów osobowych, 2 ciężarówki, 7 królików i 8 kangurów! Na miejsce dojechaliśmy koło 6:00 i jednogłośnie postanowiliśmy przespać się jeszcze chwilę. Tak zakończył się ten dzień pełen przeróżnych wrażeń. Ciekawe, co przyniesie dzień kolejny. W końcu dookoła wciąż nic --- cóż tu może być interesującego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz