29.09 accek
Wczoraj rozpoczęliśmy kolejną przygodę pt. "pływanie jachtem". Raniutko przybyliśmy na lotnisko, a po 10:00 byliśmy już na wyspie Raiatea. Poszliśmy pieszo do mariny. Po drodze zatrzymał nas miły pan i polecił schować się ciut wyżej ze względu na nadchodzące tsunami. Znaleźliśmy wyższy punkt, z którego dokładnie widzieliśmy mieszkańców nieprzejętych tymże. Po dłuższej chwili zeszliśmy i dotarliśmy do portu.
Nienajwiększa marina, ale za to jakie łódki! Nasza dwunastometrówka wydawała się niewielka. Ostro się wkurzyliśmy, gdy nam powiedziano, że łódź musimy oddać w czwartek przed 10:00, choć z pośrednikiem ustaliliśmy 12:00. W końcu wspaniałomyślnie pozwolono nam wrócić nawet o 14:00. A już myśleliśmy, że będzie tragedia.
Po szybkich zakupach wypłynęliśmy. Na silniku spokojnie opuściliśmy lagunę w kierunku Bora Bora. Superpogoda, świeci słońce, choć wiatr mocno kręci. Woda ma niesamowity granatowy kolor przechodzący w lazur. Płyniemy. Dzielny żeglarz Karol postawił grota przy falach zalewających pokład. Później niestety uległ gniewowi Neptuna, czyli chorobie morskiej.
W międzyczasie zorientowaliśmy się, że nie zdążymy dopłynąć na Bora Bora, więc zawróciliśmy do zatoki przy wypie Tahaa. Niedoświadczony sternik Accek zarył wprawdzie o dno, ale nie udało mu się zatopić jachtu. W tym samym czasie kapitan Piotrek załatwił przez radio boję do zacumowania. Zanim poszliśmy spać, popływaliśmy po okolicy naszym pontonem, ale już nic nie było widać oprócz przepięknego pocztówkowego zachodu słońca z palmami.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz