sobota, 10 października 2009

Fotoreportaż z... Bora Bora

Ledwo co wysiedliśmy z samolotu, a tu już akcenty polinezyjskie:


Nie obyło się też bez śniadania pod palmą.


W końcu stwierdziliśmy, że czas się gdzieś ruszyć, np. na Bora Bora. Można tam dotrzeć m. in. jachtem. :)



Trudno nie zauważyć, jak wspaniały kolor ma tutaj morze. Nie, to nie dzieło Photoshopa. :)


W tym miejscu słowa już wiele nie wniosą.







Romantyzmu naszej wyprawie dodawała taka oto lampka pokładowa. Nie mogliśmy się oprzeć, żeby się nie pochwalić.



Na koniec tradycyjny bonus --- zdjęcie na naszą-klasę :D


PS. No dobra, to zdjęcie z rekinem to oszustwo, ale płaszczkę naprawdę goniliśmy naszym pontonem! :)

(Bonus) Jak miała wyglądać nasza wyprawa po Australii?

10.10 karol

Jak dociekliwy czytelnik zauważy, ostatecznie trasa naszej podróży układa się mniej-więcej w trójkąt Sydney - Broken Hill - Melbourne, czyli robimy pętlę po stanach Nowa Południowa Walia i Wiktoria. Jest to plan, który wymyśliliśmy pierwszego dnia naszego pobytu w Australii, a następnie lekko modyfikowaliśmy w czasie drogi.

Ale przylatywaliśmy z planem zupełnie innym! Wszystko zaczęło się od lotu powrotnego z Wyspy Wielkanocnej do Papeete, podczas którego siedziałem obok bardzo sympatycznego i wyluzowanego człowieka, wyglądajęcego trochę na skrzyżowanie backpackera (z wyglądu) i hipisa (ze sposobu bycia i mówienia). Scott, bo tak miał na imię, jest instruktorem kitesurfingu (taki surfing, tylko ma się jeszcze latawiec w ręku żeby było trudniej :) ) mieszkającym w Australii Południowej. Jako że wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnych planów, postanowiłem go zapytać co by polecał zobaczyć, jeśli mamy tylko 9 dni.

Po pewnym czasie wypracował dla nas plan wyprawy wschodnim wybrzeżem na Fraser Island - największą na świecie wyspę z samego piasku. Jest to bardzo dziki obszar, można się tam poruszać tylko samochodami z napędem na 4 koła. Oprócz lasu tropikalnego, pięknych plaż, źródeł i jezior, znajduję się tam jeszcze np. wyrzucony na brzeg wrak starego żaglowca, który można zwiedzać... jeśli tylko ktoś nie boi się rekinów, których jest tak dużo, że widać je stojąc na brzegu i dzikich psów dingo lubujących się w atakowaniu turystów. Zresztą, Scott, który był tam już kilka razy, odradzał raczej samotne poruszanie się po tym obszarze. Jednym słowem - dzika, tajemnicza wyspa, a na niej my w naszym jeepie. Dla mnie ideał. Piotrka i Accka też nie trzeba było długo przekonywać.

Ale jednak tam nie pojechaliśmy... czemu? Ostatecznie stwierdziliśmy, że wyspa - choć zapowiadała się kapitalnie - byłaby jedyną rzeczą, którą byśmy zobaczyli podczas naszego pobytu. Po drodze tam nie było za wiele atrakcji, a dojazd w jedną stronę trwałby co najmniej półtora dnia. I trudno powiedzieć, czy ta wyspa byłaby najbardziej "australijską" częścią Australii - dlatego też zamieniliśmy zwiedzanie jednego miejsca na bardziej przekrojową podróż. Czy słusznie? Trudno powiedzieć, ale na razie nie żałujemy :)

Great Ocean Road i Melbourne

10.10 piotrek

Obudziliśmy się o 9 rano w samochodzie stojącym na stacji benzynowej w jakimś małym mieście w Victorii. Jako że tam się kładliśmy spać fakt ten nie powinien dziwić, mimo to jednak dziwił. Przetarliśmy więc oczy i ruszyliśmy w miarę możliwości zająć się poranną higieną.

Wiadomo było, że tego dnia chcemy dotrzeć do Melbourne, natomiast w jaki sposób pozostawało pytaniem otwartym. Uzgodniliśmy ostatecznie, że pokonamy tego dnia połowę Great Ocean Road, co wymuszało jechanie trochę "do okoła", ale drogą akceptowalnej długości. Nie byliśmy do końca pewni jakich wrażeń oczekiwać po "Wielkiej Drodze Oceanicznej", ale w pamięci mieliśmy kilka ładnych zdjęć zawartych w wcześniej przez nas zgubionym przewodniku. Widoki faktycznie okazały się warte obejrzenia. Mijaliśmy plaże z surferami, klifowe wybrzeża oraz rzeki, które schodząc do morza wyrzeźbiły malownicze krajobrazy.

Do Melbourne dojechaliśmy na wieczór. W schronisku młodzieżowym zastaliśmy fenomenalne warunki, a nawet dostaliśmy po bardzo dobrej cenie własny pokój. Na dachu schroniska były rozstawione kanapy, na których można było spokojnie wypocząć podziwiając panoramę miasta. Genialne, prawda? Gdy wyszliśmy na spacer po centrum było już ciemno. Z pewnością sprawiło to, że czuliśmy tylko część atmosfery, ale z drugiej strony nadawało mu to miastu tajemniczości z której byliśmy chyba zadowoleni. Mieliśmy duże szczęście przyjeżdżając do Melbourne tego dnia, jako że w ramach Melbourne International Arts Festival odbywał się bardzo ciekawy show. Artyści chodząc po rusztowaniu zawieszonym nad miastem, grali koncert na dzwonach będących częścią konstrukcji. Ciężko opisać wrażenia których doznaliśmy spacerując po oświetlonym różnokolorowo mieście, które tak zgrabnie miesza wiktoriański styl starszych budynków z nowoczesnością wszechogarniającą miasto. Mnogość nowoczesnych rzeźb pojawiających się znikąd, wielopoziomowa architektura otaczająca rzekę Yarra, niesamowity Federation Square, i na koniec ogarniająca wszystko tajemnicza muzyka unosząca się nad miastem. Wszystko to razem sprawiło że nawet Accek, który był bardzo sceptyczny do zwiedzania miast, stwierdził, że było to jak do tej pory jedno z fajniejszych przeżyć podczas naszej wycieczki. Uśmiechnięci wróciliśmy do hostelu, aby spokojnie spędzić noc przed jutrzejszą drogą do Sydney.

piątek, 9 października 2009

Kiedyś tu było jezioro

9.10 accek

"Nie spać, zwiedzać!" --- nie do końca wypoczęci zwlekliśmy się z łóżek, eeee, tzn. siedzeń. Bułka z dżemem i ruszamy! Tylko skąd wziąć $7 na wstęp do parku? Nie problem znaleźć w naszych portfelach 20-dolarówkę, ale nie o to chodzi --- opłatę zostawia się tutaj w kopercie w specjalnej skrzynce. Nie ma tu nikogo, kto mógłby nosić miano kasjera. W końcu udało się uzbierać co trzeba dzięki pomocy zatrzymujących się na parkingu monterów.

Uff, jak dobrze, że dziś wcześniej się zebraliśmy. Sam park zawdzięcza swą nazwę jezioru, które jeszcze nie tak dawno, a konkretnie 15000 lat temu, było wypełnione wodą. Wzdłuż wschodniego wybrzeża jeziora wyrósł Chiński Mur --- niestety trochę tandetny. Nie dość, że ma tylko paredziesiąt kilometrów, to jeszcze jest usypany z piasku! I to bynajmniej nie przez człowieka, tylko po prostu przez wiatr. Niegdyś mieszkali tu Aborygeni, teraz co najwyżej można wygrzebać z piasku pozostałości ich narzędzi. Niestety nie udało nam się żadnych znaleźć.

Największą atrakcją pozostały po prostu wspaniałe autstralijskie krajobrazy. A było ich tutaj pod dostatkiem, od wspomnianego piaszczystego "muru", z którego wystają co najwyżej piaskowce, gdzieniegdzie malowniczo zerodowane, przez dawne dno jeziora, z rzadka porośnięte jedynie przez drobne krzewy, po otaczającą zewsząd czerwień wypalonego pyłu, na którym rosną nawet drzewa. Ku naszemu zaskoczeniu nie jest tutaj kompletnie sucho. Przekonał się o tym Piotrek, próbując przeskoczyć przez niewielkie bajorko otoczone popękaną wręcz ziemią, jak się okazało suchą jedynie z wierzchu. :)

Objechaliśmy mur i jezioro dookoła i udaliśmy się w dalszą drogę na południe. Skończyliśmy w Bendigo wymęczeni nieskutecznym poszukiwaniem jakiegokolwiek niepięciogwiazdkowego miejsca do spania. Ostatecznie po objechaniu z 15 moteli pozostała nam niezbyt przytulna stacja benzynowa na obrzeżach miasta. Druga z rzędu noc w samochodzie, beznadzieja, choć zawsze lepiej niż w Lux Eden w Sydney. :)

czwartek, 8 października 2009

W końcu w Broken Hill!

8.10 accek

Kolejny dzień zaczęliśmy jak zwykle od niezbyt wczesnej pobudki, niezbyt sprawnie zjedliśmy śniadanie i niezbyt pośpiesznie załatwiliśmy drobne zakupy. Wtedy też przez niezbyt szybkie łącze udało nam się wrzucić na nasz blog pierwsze zdjęcia.

Po południu zwiedzaliśmy Broken Hill i okolice. Zaczęliśmy od galerii, w której zobaczyliśmy największy na świecie obraz namalowany farbami akrylowymi. Ta technika pozwala zaskakująco wiernie odwzorować kontrastowe elementy. I nawet bardziej niż olbrzymie płótno wysokie na 12 metrów przedstawiające pustynny krajobraz okolicy podobały nam się mniejsze obrazy np. z oślepiającym odbiciem słońca w tafli pobliskiego jeziora.

Uśmiechnięci poszliśmy do muzeum kolei, które wcześniej przez przypadek zauważyliśmy po drodze do galerii. Dla mnie, ciutkę świrniętego na punkcie wszystkiego, co jeździ po torach, było super! Pociągi parowe, spalinowe, wagony stare i trochę mniej stare, sprzęty stacyjne, rozkłady jazdy, części, narzędzia --- wszystko, co powinno być w takim muzeum. Nic dziwnego, że po wyjściu z niego zrobiło się trochę późno.

Broken Hill powstało jako miasto przemysłowe ze względu na bogate złoża rud srebra i ołowiu. Nie musieliśmy nawet zjeżdżać pod ziemię, żeby zobaczyć, jak wyglądała praca w tutejszych kopalniach. Wystarczyło wejść do niewielkiego muzeum, w którym można było się choć przez chwilę poczuć jak pod ziemią.
A pod ziemią trochę jak w kopalni w Tarnowskich Górach, tylko nie ma wody w korytarzach. Za to na ścianach wisi kolekcja obrazów wykonanych z wydobywanych tutaj minerałów. Farbę zastępowały rozdrobnione skały posklejane ze sobą.

Po tym pojechaliśmy zobaczyć dawno oczekiwane "miasto duchów", którym okazało się nie samo Broken Hill, lecz położone nieopodal Silverton. Znaleźliśmy tam kilka budynków przy głównej drodze, skrzyżowanie, jeden bar, kościół katolicki, kościół metodystów i... galerię sztuki! A wszystko to po prostu pośrodku niczego. Nawet między zabudowaniami charakterystyczna dla australijskiego outbacku półpustynia z drobniutkiego czerwonego pyłu porośniętego gdzieniegdzie niskimi sucholubnymi krzakami. Drogi wyróżniały się głównie tym, że nie było na nich krzaków.

Zauroczeni wyjątkowym klimatem tego miejsca pojechaliśmy dalej --- tam,gdzie na wzgórzu stały takie oto rzeźby stworzone przez artystów z całego świata:


Tego dnia już nam starczy zwiedzania. Czas wyruszyć w daleką drogę do parku narodowego Mungo. Przed tym jeszcze chcieliśmy się posilić. Niestety nie pozwolono nam skorzystać z kuchni w hostelu, w którym nocowaliśmy, więc przenieśliśmy się do McDonalda. W końcu tam też jest internet za darmo!
Ostatecznie wyjechaliśmy, najpierw w kierunku Mildury, potem w stronę Pooncarie, by na końcu wjechać na klimatyczną drogę gruntową, żeby nie powiedzieć pyłową.


Jechaliśmy powoli, kierując i śpiąc na zmiany. Droga była wyjątkowa --- gdy siedziałem za kierownicą przez jakieś 3 godziny, spotkałem na drodze: 0 samochodów osobowych, 2 ciężarówki, 7 królików i 8 kangurów! Na miejsce dojechaliśmy koło 6:00 i jednogłośnie postanowiliśmy przespać się jeszcze chwilę. Tak zakończył się ten dzień pełen przeróżnych wrażeń. Ciekawe, co przyniesie dzień kolejny. W końcu dookoła wciąż nic --- cóż tu może być interesującego?

środa, 7 października 2009

Droga do Broken Hill

07.10 karol

Po noclegu w Dubbo, z samego rana ruszyliśmy na zachód --- w kierunku historycznej miejscowości Broken Hill. Wiemy (z naszego przewodnika po Australii, który niestety przedwczoraj zgubiliśmy), że gdzieś w tamtych okolicach znajduje się stare i opuszczone "miasto duchów"... No dobra, może i duchów tam nie ma --- no ale wszystko wygląda jak z westernów z Clintem Eastwoodem. ;)

Do Broken Hill jest z Dubbo jakieś 760km, tak więc jechaliśmy przez cały dzień, podziwiając australijskie krajobrazy i wypatrując kangurów przy drodze. Na szczęście okazało się, że nie są jakąś wielka rzadkością w tych okolicach, i kilka udało nam się sfotografować.

wtorek, 6 października 2009

Blue Mountains

06.10 piotrek

Po naszym gitarowaniu do późnych godzin nie wstaliśmy specjalnie wcześnie. Gdy po porannych prysznicach skończyliśmy śniadanie, godzina zaczeła się już niebezpiecznie zbliżać do południa, a mieliśmy tego dnia jeszcze trochę innych spraw do załatwienia. Wstawiliśmy więc czym prędzej pranie i poszliśmy szukać atlasu drogowego Australii. Gdy z sukcesem zakończyliśmy zakupy, przełożyliśmy nasze rzeczy do suszarki i byliśmy gotowi do ruszenia na spacer po Blue Mountains.

Najsłynniejsza formacja skalna "Trzy Siostry" jest tuż przy Katoombie, po kilku krokach mogliśmy więc już ją podziwiać na tle dolin parku narodowego. Teraz może czas na małe wyjaśnienie: skały w Blue Mountains nie są wbrew pozorom niebieskie, a żółte. Góry natomiast zawdzięczają swą nazwę lasom eukaliptusowym, które wydzielają do powietrza substancje zabarwiające powietrze na niebiesko.

Zanim zrobiliśmy małą przechadzkę po okolicy, wpadliśmy jeszcze do sklepu obok, aby kupić klika pocztówek. Tam jednak naszą uwagę przykuł stojak z australijskimi kapeluszami. Zaczeliśmy od ich żartobliwego przymierzania, ale po kilku chwilach było widać że coś nas do nich ciągnie. Dłuższa dyskusja zowocowała męską decyzją, aby wzbogadzić naszą podróż do outback'u kowbojskimi kapeluszami "made in Australia". Piotrek z Karolem wybrali model ze skóry kangura, a Accek jasny i przewiewny zamszowy kapelusz.

Uradowani nowym zakupem przemierzyliśmy krótki szlak w Blue Mountains. Prężyliśmy się na nim jak trzech Indiana Jonesów, do czasu gdy na naszej drodze przez australijski busz nie spotkaliśmy rodziny z małym dzieckiem w wózku. Cóż, tego dnia oni byli większymi twardzielami.

Przed wyjazdem wpadliśmy wszyscy do lokalengo fryzjera. To co zrobił z naszymi włosami upewniło nas, że będziemy nosić nasze kapelusze do końca wyjazdu. Na drodze do Broken Hill spaliśmy w motelu w małym miasteczku Dubbo.

Kilka fotek z Wyspy Wielkanocnej

Tak wygląda Wyspa Wielkanocna i my na niej. To tak żeby ktoś nie myślał, że tego bloga piszemy z pubu w Łodzi. :)











A oto parę zdjęć tylko i wyłącznie na naszą-klasę. :P


poniedziałek, 5 października 2009

No worries!

05.10 accek

Rano zwlekliśmy się z łóżek nie do końca wypoczęci. W końcu spotkaliśmy panią, która tak naprawdę rządzi tą meliną. Powiedziała nam na przykład, że tutaj nocuje się co najmniej 3 noce. Na szczęście nie próbowała tego egzekwować, z resztą już wieczorem się rozliczyliśmy i nawet nie dostaliśmy kluczy. Uprzejmie nas wyrzuciła i pozwoliła skorzystać z bezprzewodowego internetu z ławeczki przed wejściem. :)

"No worries!" to takie australijskie "OK", używane na każdym kroku przez taksówkarzy, sklepikarzy, wszystkich. Zatem nie przejmując się, wypożyczyliśmy samochód --- całkiem eleganckiego Mitsubishi Lancera. Wrzuciliśmy plecaki do bagażnika i... zaczęły się schody. Że też Anglicy skolonializowali ten ląd i teraz wszyscy jeżdzą po lewej! Czujemy się jak z powrotem na egzaminie na prawko, tylko zbyt często mylą się nam migacze z wycieraczkami.


Dużą część dnia spędziliśmy na zakupach, po czym udaliśmy się w drogę w Góry Błękitne (Blue Mountains). Późnym wieczorem dotarliśmy do Katoomby i napotkaliśmy uroczy hostel --- przywitała nas przemiła pani przy recepcji, dostaliśmy właśny pokój za rozsądną cenę oraz... gitarę! Bynajmniej nie poszliśmy wcześnie spać. Trochę nam brakowało chwytów i tekstów, ale przecież mieliśmy gitarę!

Tak nam upłynął pierwszy w pełni australijski dzień. Z niecierpliwością oczekujemy kolejnego --- wreszcie chcemy zobaczyć te góry.

Australijski Lux Eden

04.10 accek

Świat jest niesprawiedliwy. Nasz weekend rozpoczął się odlotem w sobotę koło 6:00 rano, a zakończył lądowaniem w Sydney w niedzielę wieczorem. Kto wymyślił linię zmiany daty!? Weekend był zupełnie stracony.

Na domiar złego nie zarezerwowaliśmy wcześniej żadnego noclegu. Ku naszej radości podejrzanie szybko udało nam się coś znaleźć przez internet na lotnisku, i to w bardzo dobrej lokalizacji. Jakże się ucieszyliśmy, gdy na miejscu nam powiedziano, że internet się pomylił i nie jesteśmy pierwsi, którzy się pojawili w hostelu mimo braku miejsc. Ponieważ było późno, nie było nawet kawałka wolej podłogi. Oczywiście okazało się, że w Australii jest długi weekend... Tylko dzięki pomocy przemiłego pana z hostelu, który obdzwonił wszystkie okoliczne miejsca, udało się wygospodarować trzy łóżka w sąsiedniej dzielnicy miasta.

Gdy tam dotarliśmy, ukazał się nam zabójczy obraz. Malutkie pokoje, w których mieści się niewiele więcej niż piętrowe łóżka i otwarte drzwi, na podłodze walają się rzeczy mieszkańców. Rozrzucono nas po trzech pokojach. Od początku wiedzieliśmy, że to będzie hardcore. Accka w pokoju przywitały dwie dziewczyny nie do końca wyczuwające grawitację, a na korytarzu leciała muza na cały regulator. To było gorsze niż najgorszy akademik UW. Ostatecznie udało nam się przespać choć trochę. Być może było to lepsze od spania na dworcu.

piątek, 2 października 2009

Naokoło Tahiti

02.10 accek

Po prostolinijnym powrocie na Raiatea spędziliśmy tam noc w przytulnym rodzinnym hoteliku. Nie myśleliśmy, że nawet w najniższym możliwym standardzie na tarasie jest basen. :)

Wczesnym rankiem wróciliśmy na Tahiti. Tam na lotnisku czekało na nas zarezerwowane auto. Po zakupach udaliśmy się na objazdówkę dookoła wyspy. Okazało się jednak, że zbyt wiele atrakcyjnych miejsc tu nie ma. Mijane miejscowości były brudne. Także drogi dojazdowe do atrakcji turystycznych były słabo oznaczone. Za to wszyscy mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, byli bardzo pomocni.

Obejrzeliśmy Muzeum Tahiti i Jej Wysp, byliśmy w lagunarium, gdzie z bliska widzieliśmy rekiny pływające w stoickim spokoju pomiędzy ławicami rybek. Następnie pojechaliśmy w trochę mniej cywilizowane miejsca na półwyspie Tahiti Iti, gdzie wreszcie mogliśmy zobaczyć dużo ładniejsze naturalne krajobrazy wyspy i potężne wodospady, wysokie na pół góry. Dojechaliśmy do wszystkich dwóch końców dróg i powróciliśmy do Papeete. Droga powrotna biegła przez potężne klifowe wybrzeża, o które rozbijały się z impetem wielkie fale. Jedna nawet pochlapała nam drogę, która i tak biegła co najmniej z 5 metrów ponad powierzchnią oceanu. Takie fale to raj dla surferów. Niestety pozostało nam tylko ich oglądać, przez co najbardziej cierpiał surfer Karol.

Już nie możemy się doczekać przygody w Australii.

czwartek, 1 października 2009

Bonus żeglarski

01.10 karol, accek, piotrek

(Na melodię La Carmeline)


Trzej żeglarze Accek, Piotr
i Karol co urwał szot
w Raiatea wzięli łódź,
przez Pacyfik chcieli pruć.

I po wyspach szła już wieść

że z Neptunem grają w kości.
Ważne, że z nich każdy chciał
rzucić się w kolejny szkwał!


Accek zuch jak mało kto

w pierwszy dzień już badał dno.
Gdyby nam zatopił jacht,
to wystawałby sam maszt.

I tak wybaczono mu

bo naprawił pompę wody.
Teraz wreszcie każdy mógł
czysty być jak młody bóg.


Dnia drugiego Piotrek nasz
obmył morską wodą twarz.
Ujrzał w dali nowy ląd,
kazał rufę ruszyć stąd.

Z koi było słychać szmer

by przeciągnąć go pod kilem.
Lecz w ten sposób każdy z nas
w Bora Bora był na czas.


Dzielny żeglarz Karol był
talię wybrał ile sił.
Potem na pokładzie spał
zamroczony przez szum fal.

Lecz w dzień trzeci pierwszy wstał,

mógłby tratwą Horn opłynąć.
I już znowu każdy chciał,
1. rzucić się w kolejny szkwał!
2. lecz nasz rejs tu koniec miał! // na bis