środa, 30 września 2009

Płyniemy na Bora Bora

30.09 piotrek

Wstaliśmy skoro świt, aby jak najszybciej wyruszyć w kierunku Bora Bora. Zanim jednak odcumowaliśmy się od boi, cała załoga wskoczyła do laguny wysp Tahaa i Raiatea aby rozbudzić duszę i ciało przed wyjściem na Pacyfik. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu wiatr nam tego dnia sprzyjał! Szybko więc "żagle na masztach rozkwitły" i poczęliśmy przyglądać się zbliżającej się wyspie. Nawet z odległości ponad 20 mil morskich jej zarysy wyglądają bardzo dostojnie. Poszarpane szczyty skał wulkanicznych, przechodząc w rozłożyste pagórki, łagodnie schodziły w morze. Całość krajobrazu jawiła się trochę nierzeczywiście i lekko bajkowo.

Jedyne wejście do laguny osiągneliśmy około godziny 11. Przekraczając granicę atolu, ujrzeliśmy wodę o takiej barwie, że nikt nie uwierzy, że nie obrabialiśmy naszych zdjęć. Gdy byliśmy w końcu w stanie zrobić coś poza idiotycznym uśmiechaniem się do siebie, wybraliśmy starannie miejsce, gdzie można spokojnie zakotwiczyć. Niedługo potem byliśmy gotowi, aby się trochę posilić i wyruszyć na zwiedzanie wyspy!

Urządziliśmy sobie dłuższą przejażdżkę pontonem, aby obejrzeć wyspę od wielu stron. Zdziwiło nas, że w lagunie absolutnie nie ma wrażenia tłoku, ale być może to kwestia perfekcyjnie dobranych przez nas terminów. ;) Nasz ponton nie okazał się tak szybki jak podobne jednostki z filmów o Jamesie Bondzie, ale w końcu dopłyneliśmy do plaży po drugiej stronie laguny. Popstrykaliśmy tam trochę zdjęć, nacieszyliśmy się widokiem i wykąpaliśmy się po raz drugi tego dnia.

Po powrocie na naszą stronę laguny wieczór spędziliśmy na "męskich rozmowach o życiu i śmierci" i słuchaniu muzyki z iPhone'a Accka. Wszyscy chyba mamy uczucie niedosytu, gdyż jutro z rana musimy opuścić Bora Bora by kontynuować naszą podróż. Cała nasza wyprawa składa się właściwie z przdsmaków i pierwszych wrażeń, ale taki już jest jej urok. Kiedyś być może powrócimy do części z tych miejsc aby poznać je trochę lepiej.

wtorek, 29 września 2009

Mamy jacht!

29.09 accek

Wczoraj rozpoczęliśmy kolejną przygodę pt. "pływanie jachtem". Raniutko przybyliśmy na lotnisko, a po 10:00 byliśmy już na wyspie Raiatea. Poszliśmy pieszo do mariny. Po drodze zatrzymał nas miły pan i polecił schować się ciut wyżej ze względu na nadchodzące tsunami. Znaleźliśmy wyższy punkt, z którego dokładnie widzieliśmy mieszkańców nieprzejętych tymże. Po dłuższej chwili zeszliśmy i dotarliśmy do portu.

Nienajwiększa marina, ale za to jakie łódki! Nasza dwunastometrówka wydawała się niewielka. Ostro się wkurzyliśmy, gdy nam powiedziano, że łódź musimy oddać w czwartek przed 10:00, choć z pośrednikiem ustaliliśmy 12:00. W końcu wspaniałomyślnie pozwolono nam wrócić nawet o 14:00. A już myśleliśmy, że będzie tragedia.

Po szybkich zakupach wypłynęliśmy. Na silniku spokojnie opuściliśmy lagunę w kierunku Bora Bora. Superpogoda, świeci słońce, choć wiatr mocno kręci. Woda ma niesamowity granatowy kolor przechodzący w lazur. Płyniemy. Dzielny żeglarz Karol postawił grota przy falach zalewających pokład. Później niestety uległ gniewowi Neptuna, czyli chorobie morskiej.

W międzyczasie zorientowaliśmy się, że nie zdążymy dopłynąć na Bora Bora, więc zawróciliśmy do zatoki przy wypie Tahaa. Niedoświadczony sternik Accek zarył wprawdzie o dno, ale nie udało mu się zatopić jachtu. W tym samym czasie kapitan Piotrek załatwił przez radio boję do zacumowania. Zanim poszliśmy spać, popływaliśmy po okolicy naszym pontonem, ale już nic nie było widać oprócz przepięknego pocztówkowego zachodu słońca z palmami.

poniedziałek, 28 września 2009

Znowu na Tahiti

28.09 karol

Poniedziałek był raczej nudny -- przeznaczyliśmy go na przygotowania do wyprawy na Bora Bora, jak również do naszej piątkowej wyprawy dookoła wyspy. Udało nam się wyprać nasze rzeczy, zarezerwować samochód, kupić jedzenie, spróbować naprawić aparat Accka oraz milion innych drobiazgów... i tak zrobiła się godzina 18:00. Wieczorem Piotrek przygotował rybę na kolacje. Ciągle żyjemy. ;)

Po kolacji dobrą godzinę spędziliśmy na rozmowie z polskimi podróżnikami spotkanymi w Teamo -- Andrzejem i Kasią. Swoją podróż rozpoczęli w Azji na początku maja, a następnie - przez Australię i Oceanię - dotarli do Polinezji Francuskiej. Pokazali nam mnóstwo niesamowitych zdjęć zarówno z miejsc, które planujemy odwiedzić na tej wyprawie, jak również z tych, które odwiedzimy następnym razem. :) Dostaliśmy też od nich przewodnik po Nowej Zelandii oraz całkiem sporo informacji związanych z Australią.

Jutro rano lecimy na Raiatea po nasz jacht!

niedziela, 27 września 2009

Wyspa Wielkanocna po raz ostatni

27.09 20:54 piotrek, karol, accek

Z rana Karol i Accek wybrali się do kościoła, beztrosko pojechali na rowerkach punktualnie na 10:00. Dokładnie wtedy, gdy kończyła się, a nie zaczynała, msza. No cóż, skąd mieliśmy to wiedzieć. W tym samym czasie Piotrek pojechał oddać swój rower, poszedł do kafejki, gdzie po chwili niespodziewanie spotkał pozostałych. Spanikowani błagali, żeby oddał ich rowery, bo za 15 minut mają mszę o 11:00 (pod koniec której pojawił się też Piotrek).

Msza była oczywiście po hiszpańsku. Nic w ząb nie zrozumieliśmy, ale za to grała i śpiewała kapela, taka chilijska. Byli ubrani w tradycyjne stroje, mieli gitary, flet, tamburyn i bębny. Trafiliśmy na chrzest, po którym wszyscy zostali zaproszeni na imprezę. Nie wiemy, czy to tutaj tak zawsze, ale po mszy ksiądz tańczył z parafiankami przed kościołem.

(tutaj wstawimy filmik)

Po południu wybraliśmy się zobaczyć Rano Kau -- olbrzmy krater na południu wyspy. Wyprawa była bardzo obfita. W deszcz. Lało cały czas, więc mimo że wiele zobaczyliśmy, fajnych zdjęć nie ma wiele. W tych warunkach najlepiej sprawdził się wodoodporny aparat Piotrka, za to deszcz nie wyszedł na dobre aparatowi Accka, który przestał działać. Aparat Karola zachował status quo.

Ok. 19:00 zapakowaliśmy nasze rzeczy do hotelowego vana. Wyruszamy na lotnisko. No... prawie, tzn. próbujemy zapalić. Do popchnięcia auta niezbędny okazał się Karol, który następnie wykonał karkołomną operację wskoczenia do vana pędzącego z górki z symulatanicznym zamknieciem drzwi. Na szczescie, skonczyl z tej dobrej strony. Uff, w końcu dotarliśmy te dwie przecznice dalej na lotnisko. :)

Do Teamo dotarliśmy bez przeszkód. Na miejscu okazało się, że szmugiel, który z wielkim poświęceniem przywieźliśmy z Wyspy Wielkanocnej okazał się droższy niż w sklepie bezcłowym na Polinezji. Głupio nam się zrobiło, ale pani nie miała nam tego za złe. W końcu chcieliśmy dobrze.

sobota, 26 września 2009

Rowerkujemy

26.09 21:50 accek

Dzisiejszy poranek spędziliśmy na załatwianiu drobnych głupot takich jak skonsumowanie dwóch śniadań, wypożyczenie rowerów czy zakupienie towarów do przywiezienia do Papeete.

Mimo że dziś wstaliśmy dwie godziny wcześniej niż wczoraj, na wyprawę wyruszyliśmy dopiero po pierwszej. Chcieliśmy objechać na rowerach wschodni brzeg wyspy i dojechać aż do plaży na północy. Nasza mapa wskazywała, że będziemy jechać asfaltową drogą i spotkamy wiele atrakcji. Zatem jedziemy!

Rower okazał się tutaj świetnym środkiem transportu. Już po godzinie zrozumieliśmy, że na pewno nie pokonalibyśmy tej trasy pieszo. Przez długi czas podziwialiśmy przede wszystkim piękną przyrodę: znów dużo zieleni, nieliczne pagórki, pasące się konie, ale przede wszystkim olbrzymie fale rozbijające się o brzeg. Brak cywilizacji, nawet turystów można było policzyć na palcach. Większość z nich jeździła samochodem z miejsca na miejsce. My zatrzymaliśmy się przy kilku przewróconych głowach tudzież platformach zwanych ahu. Ślimaczyliśmy się strasznie, bo wiało nam w gębę.

W końcu dojechaliśmy do Rano Raraku, czyli miejsca, gdzie wykuwano moai. Gdy tylko weszliśmy na teren parku narodowego, natychmiast zaczęło lać i nie chciało przestać. I tak zobaczyliśmy całe przedszkole moai -- stoi ich tu mnóstwo -- podobno aż 400! Widzieliśmy też takie olbrzymie, niestety niedokończone, jeszcze spokojnie spoczywające w skale.

Mieliśmy już trochę dość, tym bardziej, że zrobiło się późno. Zjedliśmy kolację i jeszcze na koniec podjechaliśmy do pobliskiego Ahu Tongariki -- największego rządku moai na wyspie -- 15 kamiennych ludków. Gdybyśmy tego nie zrobili, Karol obdarłby nas ze skóry. Po tym już bezzwłocznie, w rzęsistym deszczu, pojechaliśmy z powrotem. W tą stronę poszło nam błyskawicznie. Nie skorzystaliśmy z propozycji miłej pani, która się zatrzymała po drodze i zaproponowała podrzucenie nas wraz z rowerami swoim pickupem. Powiedzieliśmy, że sobie poradzimy i oczywiście pojechaliśmy złą drogą. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy, a pomogła nam w tym busola Karola. W końcu przed dziewiątą wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy wielkie suszenie.

Dzien drugi -- idziemy w góry

25.09 21:50 karol, accek, piotrek

Wyruszyliśmy ok. godz. 13:00 z zamiarem zobaczenia Ahu Akivi, czyli świątyni składającej się z siedmiu moai, oraz najwyższego szczytu na wyspie -- Terevaka. Chwilę po wyjściu za miasto zrozumieliśmy, że najdokładniejsza mapa, jaką udało się nam zdobyć jest do kitu. Rozpoczęliśmy błądzenie losowe, mając nadzieję, że nie oddalamy się za bardzo od wyznaczonej trasy. Byliśmy w błędzie, co nie przeszkodziło nam w dotarciu do równie losowego pagórka, z którego rozciągał się przepiękny widok. Z jednej strony inne wzgórza, z drugiej morze, a pomiędzy zieloniutkie polany pełne powulkanicznych głazów. Cudowne. Schodząc z niego, wypatrzyliśmy poszukiwane Ahu Akivi ("Ta, MY wypatrzyliśmy... >>Bohunaśmy usiekli<<" -- Karol).

Radośnie poszliśmy w kierunku szczytu zgodnie z napotkanymi drogowskazami. Nasza radość się skończyła, gdy po ok. kilometrze spotkaliśmy przemiłą panią,
która kazała nam zabulić 6000 pesos za przejście. Wróciliśmy i poszliśmy inną, dłuższą drogą. Już wtedy podejrzewaliśmy, że przyjdzie nam wracać nocą. Droga na szczyt była zabawna -- zawsze gdy weszliśmy na "ten właściwy" szczyt, naszym oczom ukazywał się kolejny -- wyższy.

Terevaka, jak każdy wulkan, posiada krater. Strasznie wiało, ale widoki były w dechę! Stamtąd poszliśmy w kierunku morza, przechodząc przez parę ogrodzeń. Accek nawet zdjął swoją czerwoną kurteczkę, żeby nie spodobać się bykowi przyglądającemu się nam z oddali.

O zmierzchu doszliśmy do drogi, która poprowadziła nas do domu ("Hmm... Karola do kafejki internetowej." -- Piotrek & Accek). Piotrek dzielnie znosił trudy podróży w postaci treningu wokalnego Accka i Karola. Karol za to mył się w zimnej wodzie, gdyż innej nie było ("Ciekawe przez kogo jej nie było!?" -- Karol).

piątek, 25 września 2009

Drobiazgi z rana

25.09 12:30 karol

Po śniadaniu załatwiliśmy kilka drobiazków tj. znaczki pocztowe, wybranie pieniędzy z bankomatu, drobne zakupy. Jestem wkurzony, że wychodzimy na trasę tak późno. Kolejnego dnia ustawiam budzik na 8:30 i mam nadzieję, że komórka się nie rozładuje.

Jest piątek, 25.09

25.09 12:19 accek

Teraz jest 12:19. Wstaliśmy jakąś godzinę temu, wbrew wcześniejszym planom. Wreszcie się wyspaliśmy. Nawet mieliśmy szczęście, że zostało dla nas śniadanie.

czwartek, 24 września 2009

Pierwsze wrażenia z Wyspy Wielkanocnej

24.09 wreszcie 11

Lądujemy. Pas startowy jest. Zaczyna się z jednej strony wyspy, a kończy z drugiej. Na lotnisku o dziwo czekał na nas ktoś z hotelu z tabliczką z nazwiskiem Accka. Sprawnie przewieziono nas jakimś starym gruchotem na miejsce i poczęstowano soczkiem! Pokój jest fajny -- standard niby niski, ale nawet mamy łazienkę. Ciepła woda bywa czasami.

24.09 14:38 karol

Byliśmy w sklepie, w którym po zdradzieckim kursie dolara do peso chilijskiego zakupiliśmy trochę jedzenia. Dzisiejszy dzień również sponsorowała nutella. Będę zrzędził. Jesteśmy na wyspie już pięć godzin, a ja nawet nie widziałem żadnej porządnej głowy. Piotrek śpi, Accek klepie na kompie ("Te bzdety, co właśnie Karol mi dyktuje i myśli, że przepisuję dosłownie :P" -- Accek), a ja mam już kompletny grafik wycieczek na najbliższe cztery dni ("Czy kompletnym grafikiem jest może grafik pusty?" -- Accek; ). No nic, obudzę ich jutro o szóstej.

Hostel o słodkiej nazwie "Fifi"

24.09 prawie 11 accek, karol, piotrek
("Słońce już wysoko" -- Karol; "Jeszcze nie ma 11" -- Piotrek)

Godzina 20:00. Lotnisko w Papeete. Mamy milion czasu i misję do wykonania -- sprawdzić, czy w pobliskim hostelu o słodkiej nazwie "Fifi" chcemy spędzić trochę czasu po powrocie z Wyspy Wielkanocnej. Na misję wyruszają Karol i Piotrek, a ja zostaję z bagażami. ("No czy te koguty normalnie zwariowały -- pisać nie idzie!" -- Accek). Po chwili wracają. Wyglądają, jakby zobaczyli co najmniej rekina w akwarium. Zostajemy w Teamo. Ale po kolei: "Zacznijmy od tego, że to było w bardzo ciemnej uliczce. Aż strach wchodzić. No ale głupio powiedzieć Acckowi, że wydygaliśmy -- zatem wchodzimy. Widać, że jest brudno. Wejście do środka tarasował człowiek z olbrzymim brzuchem w samej bieliźnie. W środku dwie podobne kobiety jadły kolację. Jedna z nich: "Passport, please!" Jej angielski nie był dostateczny do tego, żeby zrozumieć, że chcemy tylko się zapytać o wolne pokoje. Po dłuższej dyskusji, w której przede wszyskim powtarzało się "Passport, please!" wyszliśmy bez zamiaru wracania tu kiedykolwiek.

środa, 23 września 2009

Drobna prośba pani z hotelu

23.09 21:32 piotrek

Poobijaliśmy się trochę w Papeete i stwierdziliśmy, że czas już powoli zbierać się na lotnisko, jako że o północy z minutami mamy lot na Wyspę Wielkanocną -- prawdopodobnie najabardziej egzotyczne miejsce, które przyjdzie nam odwiedzić podczas naszej podróży. Gdy zabieraliśmy bagaże z naszego hostelu, poprosiliśmy o zamówienie taksówki. Złożono nam wtedy propozycję zabrania nas na lotnisko za darmo, pod warunkiem przywiezienia z wyspy trochę alkoholowo-tytoniowych produktów, które w Chile są siłą rzeczy dużo tańsze niż w UE. No ładnie, a prowadzący ten hostel wyglądali na takich porządnych ludzi. :) Nie muszę mówić, że z propozycji skorzystaliśmy, a lista lokalnych specjałów posłuży może również do innych celów.

Pierwszy dzień na Tahiti

23.09 17:19 accek

Beznadzieja. Statki nas wyrolowały. Internet nas oszukał i okazało się, że do grudnia nie da się już dopłynąć statkiem na Raiatea. A tam we wtorek czeka na nas wypaśny jacht. "*!?*&@*. A nie mówiłem!!!???" -- rzecze Karol -- i ciutkę wkurzeni biegniemy do agenci Air Tahiti. Tam niewielkim kosztem wyrabiamy sobie karty zniżkowe i duużo większym kupujemy bilety. $200/os. w plecy :-(((

Szybki skok do kafejki internetowej. Francuski układ klawiatury powoduje, że piszemy z prędkością kasjerki PKP. Zakupy w Championie -- 4 bagietki z nutellą pod palmami.

Wreszcie czas na krótką przechadzkę po górach. ("góry" to szumne słowo -- Karol). Po drodze spotkaliśmy mnóstwo sympatycznych ludzi, którzy uśmiechali się do nas i mówili coś po francusku. Każde dziecko dostahje tu na komunię skuter.

Pobudka

23.09 6:45 piotrek

Karol obudził wszytskich godzinę przed czasem. Ech, te zmiany czasu...

23.09 6:50 karol

Jakieś straszne z nich śpiochy. Słońce już przecież wysoko! :) Ale udało się przetrwać noc z karaluchami oraz dużą parnością powietrza...

wtorek, 22 września 2009

Przylot na Tahiti

22.09 accek

Spotkaliśmy się na lotnisku w Los Angeles. Stamtąd polecieliśmy wprost na Tahiti. Już na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, spotkaliśmy lokalnych muzyków. Każdy z pasażerów otrzymał na powitanie kwiat tiare, taki sobie tutejszy endemit. Samo miasto nie zachęca swoim wyglądem, za to Szymon zachwycił się naleśnikami z syropem klonowym z napotkanego fastfoodu. Dzień zakończył się bliskim spotkaniem karalucha i klapka, niestety bez szkody dla żadnej ze stron. Rozważamy zmianę hostelu.